W drodze do Polski trafił do piekła pod Lagarde
W drodze do Polski trafił do piekła pod Lagarde

Dla niespełna siedemnastoletniego Stefana żołnierska droga w zasadzie rozpoczęła się  już w drugiej połowie września 1939 r., zaraz po sowieckiej agresji. Choć pewien jej przedsmak dawała mu sierpniowa służba w pododdziale Przysposobienia Wojskowego, gdzie wspólnie z chłopakami  z klasy  patrolował  wyznaczony odcinek torów kolejowych wypatrując tam sowieckich dywersantów. Po pewnym czasie trochę ich to nudziło, bo panował tam niczym niezakłócony spokój. Już za kilka dni miał się on okazać czymś ogromnie złudnym, ciszą przed burzą. Inaczej było w jego rodzinnym, przygranicznym miasteczku Kuty. Od połowy  upalnego września, właśnie tędy wiodła trasa ewakuacji notabli, władz rządowych i szeregu jej centralnych urzędów i instytucji RP. Stefan, podobnie jak większość miejscowych nastolatków z ciekawością obserwował przewalające się długie kolumny załadowanych po sam dach pojazdów wojskowych i czarnych limuzyn, oblepionych mundurowymi, niczym winogrona. Wszystko parło do granicy. 20 września, po południu, gdy  część tego sznura pojazdów była jeszcze w mieście,  na jego rogatkach  pojawiły się dwie sowieckie tankietki. Wtedy  pierwszy raz w życiu widział z biska śmierć polskiego żołnierza. Krótka seria z sowieckiego km-u dosięgła, nieopodal stojącego przy unieruchomionej półciężarówce, rosłego kaprala. Dopiero nazajutrz od starszych mieszkańców dowiedział się, że ten podoficer to zmobilizowany rezerwista, znany literat Tadeusz Dołęga-Mostowicz, autor między innymi popularnej w tym czasie powieści „Przygody Nikodema Dyzmy”. Nastała okupacja. Tu, w niezwykle okrutnym, sowieckim wydaniu. Życie ludzkie wtedy nie znaczyło nic. Mimo upływu wielu lat, przed oczami majaczyły mu obrazki  zwłok, tzw. wrogów ludu,  wrzucanych przez Rosjan w nurt Czeremusza. Mimo mrocznej rzeczywistości, zaangażował się w działania konspiracyjne, które najczęściej  polegały na skrytym podprowadzaniu polskich wojskowych pod zielona granicę. Jak pamiętał, większość z nich to oficerowie lotnictwa, powtarzający, że tam na Zachodzie czekają już na nich francuskie samoloty. Niebawem On sam musiał podążyć tym szlakiem. Już na początku zimy 1940 r. wobec grożącego mu aresztowania, za sprawą żydowskiego kapusia, opuszcza dom rodziny, dla niego było traumatyczne przeżycie. W towarzystwie trzech innych  „turystów” wojskowych, dla zamaskowania okryci białymi prześcieradłami, pokonali wzburzony nurt granicznej rzeki.  Opuszczając  jej brzeg nie przypuszczał, że już nigdy w życiu nie będzie mu dane tam powrócić. Po kilku godzinach przedzierania się przez gęsty las, zapewne zdradzony śladami na śniegu, zostaje aresztowany przez rumuńskich pograniczników i odstawiony do więzienia. Jak wspominał: tam panowało jeszcze średniowiecze. Wszyscy więźniowie byli zakuwani w kajdany po dwóch, za obuwie służyły przegnite drewniaki, a miska była jedna na cztery osoby. Z resztą i tak wydawane porcje tego podłego jadła mieściły się w niej bez problemu. Było straszne zagęszczenie. Wielu Polaków, prawie sami wojskowi. Trzymali się dzielnie, choć cierpieli zimno i straszny głód. Po dwóch miesiącach wszyscy Polacy zostali przeniesieni do obozu dla internowanych w Konstancji. Działo się to zapewne dzięki zakulisowym działaniom polskiej dyplomacji, przy cichym przyzwoleniu władz zachowującej wówczas neutralność Rumunii. Następowała  stopniowa ewakuacja i   organizacja przerzutów do Francji. Stefan, jako, że wtedy był cywilem, nie miał szans dołączenia do żadnej z grup. Ostatecznie postanowił sam spróbować ucieczki. Okazało się to nietrudne. W nocy obóz był słabo strzeżony. W drodze do Belgradu pomagali mu, w różny sposób, przypadkowo napotkani ludzie. Dalej, też samotnie, bez mapy i nie znając języka, resztką sił dotarł do Aten. Tam Jego los się odmienił. Spotkał grupę podobnych mu „wędrowców”. Już bez większych perypetii, trafił na podstawiony przez polskie władze  statek „Warszawa”. Na ląd zszedł w Marsylii. W porcie działała już polska administracja wojskowa, transport i inne służby. Niebawem dopiął swego, zakładając wymarzony, wojskowy mundur. Gdy sierżant – szef kompanii wręczał mu orzełka na czapkę, coś go ściskało w gardle, bał się tylko by nikt z towarzyszy broni nie zauważył oznak jego wzruszenia. Czuł też jak zaczynają szklić mu się oczy. Ale dał radę, choć to nie przyszło mu łatwo. We Francji, po przyspieszonym szkoleniu unitarnym i złożeniu przysięgi wojskowej, został wcielony do jednego z batalionów  polskiej 1. Dywizji Grenadierów. Dopiero wtedy poczuł się prawdziwym polskim żołnierzem. Choć nie zdawał sobie sprawy, że wojna- to piekło w zasięgu ręki, gdy trzeba strzelać na małych dystansach, albo gdy dochodzi do zwarcia na bagnety. Kiedy widzi się naprzeciw człowieka w innym mundurze, jego śmiertelny grymas na twarzy a w dłoniach  czuje miękkość jego trzewi. Tego doświadczył młodziutki Stefan wchodząc w dorosłość, tam w Lotaryngii,  pod Lagarde, gdzie w kanale Marna – Ren tego dnia woda przybrała lekko czerwony odcień. Kolejna fala nacierających Niemców  na polskie pozycje, na widok ilości rozrzuconych ciał swoich kamratów, po poprzednim ataku, chcąc uniknąć walki z Polakami na bagnety, próbowała się przegrupować bez osłony na stromych brzegach kanału. Tam nasi strzelali do nich jak do kaczek. Przez resztę życia Stefan rzadko wracał do wspomnień z tamtych dni. Tylko raz, już bez złości z przekąsem, mówił że nie przepadał zbytnio za francuską armią. Francuscy „sojusznicy” w końcowym stadium bitwy, zaczęli strzelać do jeszcze walczących Polaków, chcąc przyspieszyć moment poddania się Niemcom. Dodawał później, że poznał kilku niezwykle odważnych Francuzów, ale to byli cywile, ludzie z ruchu oporu. Polacy walczyli do końca, aż zabrakło im amunicji. Stefan podzielił los wszystkich żołnierzy pozostałych przy życiu. W ostatnich dniach czerwca został wzięty do niewoli. Spędził w niej prawie trzy lata, które były przepełnione katorżniczą pracą. Najbardziej doskwierał mu głód i tęsknota za najbliższymi, za Polską. Na początku trafił do stalagu w Westfalii, później do różnych podobozów pracy. We wspomnieniach przywołał kiedyś pewne zaskakujące zdarzenie: Wygłodzonym żołnierzom idącym do pracy jeden z Niemców rzucił pod nogi talerz skórek od chleba, wszyscy rzucili się walcząc o każdy  najmniejszy kawałek, a Niemcy śmiali się robiąc Polakom zdjęcia. Byłem tym widokiem wstrząśnięty. Stałem nieporuszony, nie schyliłem się nawet po największy kawałeczek. Kiedy dotarliśmy na miejsce pracy, młody niemiecki kapral, który nas eskortował, zawołał mnie do siebie. Myślałem „To pewnie koniec, teraz mnie uderzy za moje zachowanie”. A on ,ku mojemu zaskoczeniu, podał mi menażkę ciepłej zupy, dodał pół chleba, papierosy i powiedział po polsku:  „Za to, że zachowałeś się honorowo”. Myślę, że to był Ślązak wcielony do  Wehrmachtu. O ucieczce myślał od pierwszego dnia, ale na nadarzającą się okazję, dającą szanse powodzenia, musiał jeszcze długo czekać.  Przy wsparciu francuskiego ruchu oporu, przez dłuższy czas ukrywał się w Luksemburgu. Jego droga z okupowanej Europy do polskiego wojska na Wyspy Brytyjskie wiodła przez Gibraltar. I mogłaby posłużyć za kanwę do filmu sensacyjnego. W Anglii, pierwszy raz od blisko tysiąca dni, poczuł powiew wolności. Chwilowo się nią zachłysnął, ale powróciło wielkie pragnienie założenia polskiego munduru. Wybrał, cierpiące na brak ochotników, wojska spadochronowe. Było to zaraz po desancie pod Arnhem, gdzie Brygada poniosła poważne straty, i zaszła potrzeba ich  uzupełnienia.  Mówiono, że ona najszybciej dotrze do okupowanego kraju. Jednak wielu mu to odradzało, mówiąc, że służba ciężka, niebezpieczna i tylko dla najsprawniejszych. I właśnie to utwierdzało Stefana w trafności dokonanego wyboru. Zanim założył szaro-stalowy, spadochroniarski beret, na czas podstawowego szkolenia musiał zadowolić się angielskiego wzoru furażerką, ale z pięknym nowym srebrnym polskim orzełkiem. Tego pierwszego, z Dywizji Grenadierów,  odebrali mu Niemcy zaraz po francuskiej kapitulacji. Tygodniami polscy instruktorzy, ci od generała Sosabowskiego, wyciskali z niego i innych „straceńców” ostatnie poty. Strzelania, minerstwo, łączność radiowa, walka wręcz wypełniały Stefanowi większość czasu  intensywnego szkolenia. Był nim zafascynowany, a i przydała się zaprawa z przedwojennego Sokoła. Wszystko robiono na polską modłę. Łączono wiedzę z techniką oraz ze sprawnością fizyczną. Po uzyskaniu pewnego, dość wysokiego poziomu sprawności rekruci kierowani byli na kurs spadochronowo-desantowy. Słabsi trafiali do innych, raczej naziemnych formacji. Pierwsze skoki wykonywali z wieży. Później z balonu i te stanowiły  przepustkę do skoków z samolotów gdzie pełna norma do uzyskania cenionej odznaki wynosiła „siedem z samolotu”. Stefan ją wykonał z pokładu popularnego DC-3 zwanego Dakotą. Potwierdza to Rozkaz nr 42/45 Komendanta Ośrodka Zapasowego nadający mu Zwykły Znak Spadochronowy Nr 4860. Od tego czasu, jako strzelec spadochronowy 3. Batalionu nosił już przynależny mu beret, a na patkach z żółtymi wypustkami błyszczały srebrne spadochroniki. Zaś Jego piersi przyozdabiała polska „gapa”- w kształcie pikującego do walki orła. Był to schyłkowy etap wojny. Niebawem Brygada przerzucona została na terytorium Niemiec, gdzie stacjonowała w strukturach wojsk okupacyjnych – brytyjskiej Armii Renu. W 1947 roku została rozformowana, a jej żołnierze zdemobilizowani. Spadochroniarze,  jak cała Polska zostali przez aliantów w Jałcie zdradzeni.  Już im niepotrzebni, stanęli przed wielkim dylematem: Co dalej?. Jedni ruszyli w świat na dożywotnią  tułaczkę, uznając że nie ma już dla nich miejsca w Ojczyźnie.  Inni, mimo złych przeczuć, zdecydowali się na powrót do Polski, która już była innym krajem, o zmienionym ustroju i granicach,  pozostającym pod sowiecką okupacją. Nie rzadko spotkały ich w kraju komunistyczne  represje. Wielu spadochroniarzy sowiecka władza uznała za  szpiegów i dywersantów. Ci za miłość do Polski płacili wysoką cenę, a niekiedy najwyższą z możliwych. Wierni dewizie z ich spadochroniarskiej odznaki „TOBIE OJCZYZNO”, nosili Ją w sercu od pierwszego skoku do ostatnich swoich dni. Pan Stefan zawsze był aktywny w ważnych i słusznych dla Polski sprawach. W 1978 roku, został ojcem chrzestnym sztandaru spadochroniarzy Trawersu, uczestniczył w uroczystościach jego poświęcenia oraz nadania złotoryjskiemu Harcerskiemu Kołu Lotniczemu imienia 1. Polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Miało to miejsce w złotoryjskim kościele p.w. N.NMP. W stanie wojennym wraz z małżonką Zofią organizował pomoc dla represjonowanych spadochroniarzy. Często gościł Bazie Lotniczej  Trawersu na Górze Szybowcowej, a później bywał w  bazie JPR na Barytowych Wzgórzach. Z należytą estymą był też podejmowany w jednostce bolesławieckich komandosów – 62. Kompanii Specjalnej Commando. Mieliśmy zaszczyt i sposobność znać  prawdziwego  Patriotę i Człowieka ogromnej skromności, który całym swoim życiem potwierdził dochowanie wierność wartościom, których kwintesencją jest dewiza         z wojskowego sztandaru: Bóg, Honor, Ojczyzna.

W stulecie urodzin śp. ppor. Stefana Karabczyńskiego

Jego wychowankowie – Spadochroniarze Trawersu i JPR Baryt

***

Stefan Karabczyński – podporucznik WP (rocznik 1922) żołnierz  1. Dywizji Grenadierów,  uczestnik bitwy pod Lagarde w  1940 r. Jeniec wojenny – stalag Westfalia. Żołnierz 1. Polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Zdemobilizowany w 1947 r. Po wojnie wrócił do kraju, zamieszkał w Złotoryi, przez lata pracował jako kierowca PKS. Zawsze pozostawał  w kręgu zainteresowań komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Honorowy prezes Stowarzyszenia Spadochroniarzy Rzeczpospolitej Polskiej „Trawers”. Honorowy oficer Jednostki Poszukiwawczo-Ratowniczej i 62. Kompanii Specjalnej Commando. Zmarł 31 października 2007 r. spoczywa  w złotoryjskiej nekropolii.  Jego imię nosi  Wojskowy Klub  Strzelecki Baryt z/s w bazie lotniczej w Stanisławowie koło Złotoryi.